Pokazywanie postów oznaczonych etykietą imprezy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą imprezy. Pokaż wszystkie posty

sobota, 6 lipca 2013

Inscenizacja bitwy o Twierdzę Wisłoujście 2013

Rzadko mi się zdarza być publicznością na imprezie historycznej. Zwykle wszelkie festyny i inne podobne wydarzenia omijam łukiem, no chyba, że w celach towarzyskich*.
Tym razem było inaczej. Natrafiłem na informację o inscenizacji bitwy z czasów napoleońskich obok gdańskiej twierdzy Wisłoujście. A że akurat przebywam w pięknym Gdańsku, to poszedłem popatrzeć:)

Nie wytrzymałem całej imprezy, więc niestety nie powiem, czy panowie w ciuszkach jak ołowiane żołnierzyki wyglądali fajnie, czy mieli plastikowe guziki. Ani się na tym nie znam, ani przyznaję do obozu nie poszedłem.
A nie poszedłem bo mnie siem nie podobało. Plakaty obwieszczały, że w walce wezmą udział dwa okręty, 40 armat, ponad 100 ludzi. Ilu było ludzi albo armat nie wiem... ilość huku nie sugerowała takiej mocy artylerii, ale nie wiem, mogę się mylić.

Za to stateczki mnie delikatnie mówiąc zawiodły. Mam odrobinę zdrowego rozsądku i nie spodziewałem się pełnych rekonstrukcji galeonów. Spodziewałem się czegoś jak gdyński Dragon, który wygląda efektownie. I jeden był niezły. Jako drugi organizatorzy (Muzeum Historyczne Miasta Gdańsk) zaserwowało nam wycieczkowiec obity deskami. Chyba ten sam, które zwykle stoi przy Długim Pobrzeżu na Motławie. Co więcej, obok załogi na pokładzie latali jacyś turyści czy inni współcześni cywile. I to nie była obsługa stateczku, tylko jakieś podstarzałe paniusie z aparatami.

Druga sprawa to idioci w łódkach wokół. W pewnym momencie przepływ został zamknięty przez policję. I super. Z czego stado baranów na skuterach wodnych miało to gdzieś. Podobnie grupa dresów na niewielkim jachciku, co chwilę wyganiana przez motorówkę służb. I na koniec WOPR. Ci to się prawie między statki pchali, bo wylegujący się na owej motorówce grubasek chciał focię strzelić :/

Trzeci zgrzyt to narrator (historyk). Raz, że przynudzał. Dwa sztarsburgerował. Trzy jak się robi coś od czapy, to się nie zwraca na to uwagi publiczności! Muzyka mi się podobała. Jakieś tam Zimmerki chyba leciały i sporo innych raczej nieznanych kompozycji. Zgrabnie dobrane. A tu nagle narrator przeprasza, że ten walc to dopiero 3 lata po bitwie powstał, a tamten to w ogóle współczesny. 
Stateczki zasuwały na śrubach. Ok, rozumiem postawienie żagli mogłoby być niebezpieczne. Ale cholera niech nie pływają do tyłu i niech narrator nie przeprasza, że to robią. Tak każdy to zauważył, a gdyby siedział cicho, może by przeszło bez echa. W sumie to przepraszał za coś co chwilę... za komin na horyzoncie, za brak kul w armatach (a petardy w wodzie i tak robiły efekty specjalne).

Sama inscenizacja trwała może 45minut. Trochę to było przydługie. Sporo strzelania, ale miałem wielką ochotę na porządne salwy, wystrzał z 50 muszkietów, z 20 armatek, a nie pyk przerwa pyk przerwa, pyk...Zawsze miałem inne mniemanie o ówczesnej taktyce. 

Zawaliła organizacja. Szkoda, bo miejsce jest rewelacyjne, a bitwy napoleońskie epickie. Przez tłumy gawiedzi odechciało mi się iść zobaczyć obóz. A może to był mocny punkt? 
Jeśli czyta to jakiś napoleończyk, może da radę polecić ciekawsze inscenizacje do zobaczenia sobie?




*tak, są jeszcze tacy, którzy chociaż udają, że cieszą się na mój widok...

niedziela, 12 maja 2013

L`Ultima Frontiera. Taurica 1461-1490

Czas pomiędzy ostatnim postem, a w sumie dniem wczorajszym spędziłem w drodze i na najlepszej imprezie jaką pamiętam. Pojęcie rekonstrukcji zostało odwrócone dla mnie o 180 stopni (a pewnie dla części w tym kraju i o 360). Piękno, klimat, świeżość. Proszę Państwa oto L`Ultima Frontiera!

Impreza miała miejsce na Krymie niedaleko Eski-Kermen, w przepięknej dolinie pomiędzy pionowymi skałami wapiennymi, w których to kryły się jaskinie oraz wykute schodki i domki. Miejsce na imprezę wybrane zostało doskonale. Z jednej strony rozwidlona dolina ograniczała do minimum (może raz na kilka dni) zabłąkanych turystów. Z drugiej drzewa oraz skały rzucały bezcenny cień w trakcie (zawsze) słonecznych dni. Miejsca było dość, by pomieścić obóz na ponad 170 osób. Co więcej, pomiędzy skalistymi granicami doliny znajdowały się płaskie przestrzenie idealne do manewrów i starć halabardników, pikinierów, strzelców.





Żeby zachwytów było więcej, warto wspomnieć, że jakieś 15 minut piechotą od obozu znajduje się krasowe jezioro z cudowną wodą... a chyba nie muszę mówić, jaką przyjemnością jest wskoczyć do chłodnej wody w upalny dzień :)

Była to impreza tygodniowa. I przez cały ten okres nie znalazł się nawet jeden moment bym się nudził. Standardowym zajęciem dla dziewczyn były oczywiście wszelkie prace kuchenne (przypominam, trzeba było wyżywić 170 osób, a kuchnia była wspólna), a dla facetów sprawy obozowe i wojskowe. Stąd codziennie rozlegały się komendy w trakcie treningów strzelców, przemarszów kolumn halabardników i włoskich pikinierów oraz szczęk długich mieczy w szkółce miecza. Oczywiście były również manewry i potyczki.



Walce chciałbym poświęcić cały akapit. Jechałem z delikatnym pietrem. Raz, że koleżeństwo ze wschodu ma swoją renomę i otoczkę. Dwa, w domu został arming dublet i ręce płytowe. Trzy, w starciach broni drzewcowej miało brać udział sto kilkadziesiąt osób. Na miejscu moje obawy zostały w pełni zmiażdżone przez profesjonalizm koleżeństwa. Oni wiedzą, co robić z bronią. Po każdym starciu pojawiały się kolejne siniaki, ale w żadnym z nich nie doszło do sytuacji niebezpiecznej. Walka była ostra, nikt nie markuje uderzeń, ale uderza celnie w określone pole! Jedynie w pełni zakuci w zbroje walczący zbierali cięższe cięgi.
Dlatego z tego miejsca chylę czoła przed profesjonalizmem i przygotowaniem tych ludzi.







Dobra, ale nie samą walką się tam zajmowaliśmy. Najlepszym pomysłem, jaki zrealizowano w trakcie imprezy, była seria warsztatów. Na imprezę zjechało się wielu rzemieślników, albo po prostu ludzi o konkretnych profesjach. I każdego dnia kilka z tych osób prowadziło warsztaty. Od kuchennych, przez dyskusje o średniowiecznej uczuciowości, po odlewnictwo cyny i malarstwo w Dürerowskim stylu. Z naszej strony Marta robiła warsztaty z średniowiecznego piękna i kosmetyków naturalnych, Konrad z kaligrafii, a ja z klejenia tarcz.




Niezwykłym przeżyciem była również mediewalna wycieczka do samego Eski-Kermen, wczesnośredniowiecznego miasta-twierdzy wykutego w litej skale. Nie dość, że zapierające dech w piersiach miejsce, to jeszcze w klimacie schyłku XV wieku, jeśli chodzi o ubrania "turystów". No i cała wycieczka w obstawie zbrojnych, chroniących kondukt przed ewentualnym zagrożeniem.



By mieć dość siły na to wszystko organizatorzy przygotowali górę przepysznego jedzenia, lokalnego słodkiego wina i lekkiego piwa.... A wieczorami przy jedzonku przygrywały dwie kapele muzyków.

Gdyby tylko droga w jedną stronę nie zajmowała 10 godzin w PKSie, 2 godzin w marszrutkach i 26 w pociągu...

Część zdjęć pochodzi z oficjalnego profilu imprezy L`Ultima Frontiera z portalu vk.com